Niepozorna książka. Spodobała mi się jej kolorowa okładka (wiem, wiem nie ocenia się po okładce bla, bla, bla). Postanowiłam przeczytać. Raczej unikam czytania opisów/recenzji zanim przeczytam pozycję, żeby nie sugerować się czyimś gustem. Dlatego przekonana byłam, że będzie to lekka lektura.
O jakże się myliłam. Istotnie, książka napisana jest prostym językiem, a czytelnik płynie przez kolejne strony w zawrotnym tempie. A jednak… Główna bohaterka, Juliette, przedstawicielka handlowa w biurze nieruchomości, codziennie w drodze do pracy obserwuje ludzi w metrze. Na podstawie książek, które czytają próbuje odgadnąć kim są, a z czasem przywiązuje się do nich.
Wszystko w jej życiu jest utarte, a kolejne dni zlewają się ze sobą. Do momentu, kiedy poznaje małą dziewczynkę. To ona zaprowadza Juliette do swojego ojca, ekscentryka, który poświęcił życie książkom. jak się później okazało zawiaduje on grupą ludzi, którzy obdarowują innych książkami. nasza bohaterka zbliża się do tej rodziny na tyle, że kiedy ojciec musi wyjechać, powierza opiekę nad córką właśnie Juliette. I od tamtej pory nic już nie jest takie samo.
Czytając tę powieść, miałam nieodparte wrażenie, że ma ona jakiś wspólny pierwiastek z Zafonem i jego cyklem o cmentarzu zapomnianych książek. Jednak między nimi jest nieopisana przepaść. Dziewczyna… nie jest nawet substytutem. temat, który u Zafona podbił serce tu został maksymalnie spłycony. Co więcej niektóre wątki wzbudzały we mnie uśmiech, bo nie wierzyłam, że ma się czytelnika za takiego naiwniaka. Rzucić prace z dnia na dzień, żeby rozdawać książki…? Żyć zamknięty w czterech ścianach i całe dnie porządkować książki…? Powierzyć córkę obcemu człowiekowi…? Trochę to naciągane i niezwykle bajkowe. No ale ok. Może w świecie literackim można żyć z pasji i dla pasji.