Dzisiaj, na przekór pogodzie i kartce z kalendarza, wysyłam Ci skąpane słońcem kwieciste łąki. Po pierwsze dlatego, że chcę wywołać u Ciebie miłe wspomnienia cieplejszych dni, a po drugie dlatego, że dziś będzie o mojej ukochanej makrofotografii.

Odkąd pamiętam przepadałam za ostrymi jak brzytwa zdjęciami na maksymalnym zbliżeniu. Wydawały mi się one zawsze bardzo profesjonalne, intrygujące, a co chyba najważniejsze, pokazujące szczegóły, na które sama mogłabym nie zwrócić uwagi. Po pierwszym etapie fascynacji, sama zaczęłam przyglądać się otoczeniu szukając właśnie interesujących szczegółów i pstrykać zdjęcia z takiej perspektywy, z jakiej możliwe, że nikt wcześniej na nie nie patrzył.  Ale cała zabawa zaczęła się, kiedy odkryłam na moim tymczasowym obiektywie przycisk, który przełącza autofocus na tryb manualny. Nie śmiej się, przecież wspominałam, że jestem raczkującym fotografem. Manualny tryb był dla mnie z jednej strony nie lada wyzwaniem, bo ciągle miałam wrażenie, że ostrość jest nie do końca taka, jak być powinna. Z drugiej jednak strony daje on niesamowitą władzę. Bo ja akurat chcę, żeby ten schowany z tyłu kwiat był w centrum uwagi. I mogę to zrobić właśnie dzieki MF.

Makrofotografia ma w sobie wiele uroku. Czasem fotografując w ten sposób czuję się jak podglądacz, co jest całkiem przyjemne. Z resztą efekty zawsze są zadowalające, bo zdjęcia są nietuzinkowe. Genialnymi obiektami są dla mnie właśnie kwiaty, zwłaszcza jak jest ich dużo i mogę wybrać, który gra pierwsze skrzypce. Polecam też małe zwierzątka, robaczki, motyle, a także część z większej kompozycji. Może pierścionek na palcu, albo bransoletka, listek, który zawieruszył się w gałązkach krzewu. Jaki szczegół chcesz mi pokazać?