Okrutnie lubię powiedzenie, że organ nieużywany zanika. Poważnie. Obserwując współczesnych homo sapiens (z tym sapiens, to chyba coraz częściej pobożne życzenie, niestety),  z nieukrywanym smutkiem stwierdzić muszę, że mózg do takich właśnie organów należy. Łapię się na tym, że patrzę na świat wokół i myślę sobie „niech mnie ktoś uszczypnie, to nie dzieje się naprawdę”.  No ale zupełnie niechcący zaczęłam od dygresji.
Tymczasem okazuje się, że nie tylko organy nieużywane zanikają. Także niektóre umiejętności wyuczone, a niepowtarzane szybko odchodzą w zapomnienie. To nie tak, że wszystko jest jak przysłowiowa jazda na rowerze, której nigdy się nie zapomina. Jedną z takich umiejętności,  przynajmniej w moim przypadku, jest posługiwanie się językami obcymi. Nauka gramatyki zawsze szła mi świetnie, po wszystkich testach poziomujących zwykle trafiałam do najbardziej zaawansowanych grup,  a następnie… przenosiłam się do niższych. Dlaczego?  Ano dlatego, że nigdy nie potrafiłam przełamać blokady mówienia w obcym języku. Taki stygmat perfekcjonizmu – nie będę mówić,  bo na pewno mówię źle,  a nie mogę sobie pozwolić, żeby ktoś był świadkiem mojego potknięcia. Po ukończeniu szkoły języki obce poszły w odstawkę i z biegiem lat następował regres,  którego coraz bardziej się wstydziłam. Zaczęłam studiować samouczki,  instalować coraz to nowsze aplikacje na telefon do nauki języków obcych (niektóre są naprawdę rewelacyjne). Jednak jakiś czas temu pomyślałam sobie, że warto byłoby połączyć tę naukę z moją pasją – czytaniem książek. Szybko okazało się, że przeceniłam swoje umiejętności i zaczęłam zbyt ambitnie. I w tym samym czasie, jak z nieba spadło mi wydawnictwo [ze słownikiem]. Prawie natychmiast weszłam na ich stronę, przeczytałam czym to się je i pokornie zaczęłam od najniższej półki,  to jest od „The story of Doctor Dolittle”. Właśnie jestem świeżo po lekturze i muszę Wam powiedzieć, że to był strzał w dziesiątkę! Oczywiście nie będę tu rozprawiać o walorach stricte literackich tej pozycji, bo chyba w moim wieku nie uchodzi rozważać, czy to literatura wysokich lotów. Clou jest zupełnie inne. Chodzi o to, że dokładnie tego było mi trzeba. Wydawnictwo wyszło dokładnie na przeciw moim oczekiwaniom. To tak jakby o czymś pomyśleć i za chwilę to dostać. Genialne wydanie opatrzone nie tylko słownikiem na początku i końcu książki, ale też na marginesie każdej strony zostały umieszczone najtrudniejsze słowa. Wiem, że to książka dla dzieci.  Wiem, że to żaden wyczyn, ale naprawdę podbudowałam się, bo nie byłam świadoma tego, że tak dobrze sobie poradzę. Łapałam się nawet na tym, że podczas czytania myślałam po angielsku. Odbieram to jako znak, że nie wszystko stracone, a przy pomocy [ze słownikiem] będę mogła wspinać się po kolejnych poziomach zaawansowania.
Jak dla mnie rewelacja i wiem na pewno, że na tej jednej pozycji nie poprzestanę, bo to świetny sposób na naukę. Z tyłu książki znajdziecie hasło, które idealnie pokazuje pożytek takiego wydania literatury anglojęzycznej „learn English reading English”. Tymczasem biegnę zamówić następną pozycję! A na blokadę mówienia też znajdę sposób.