Kolejna biografia z listy upragnionych przeczytana. Bo ja kocham biografie. Czy jest coś lepszego w literaturze od autentyczności?

No dobrze, nie będę szufladkować, jedni lubią autentyczność, faktu, historię prawdziwą, inni fantastykę i obyczajówkę. Ja też przecież po nie sięgam, ale mają największa miłością są książki historyczne i biografie właśnie. Mniam!

Tym razem trafiło na Kazimierę Iłłakowiczównę, zwaną Iłłą. Możliwe, że dzisiejsza młodzież w ogóle nie kojarzy tej wielkiej poetki. Dla innych może być znana tylko dzięki współpracy z Marszałkiem Józefem Piłsudskim. Mało kto natomiast wie, że Kazimiera Iłłakowiczówna była wnuczką (co prawda z nieprawego łoża, ale jednak) Tomasza Zana. Tak, tego Zana – przyjaciela Mickiewicza. 

O tym, że książka jest dla mnie fenomenalna chyba nie muszę wspominać. Jednak, żeby nie być gołosłowną powiem Ci, że autorka zaimponowała mi najbardziej tym, że nie próbowała idealizować tak trudnej, charakternej i bezkompromisowej kobiety, jaką była Iłłakowiczówna. Czuć autentyczność, aż chce się w to wszystko wierzyć. A najbardziej paradoksalne jest to, że czytelnik ma świadomość tego, że Iłła nie była świętą, obcowanie z nią nie należało do najłatwiejszych, a mimo to, wzbudza sympatię. Nigdy nie traktowała kariery literackiej jako sposobu zarabiania na chleb. Satysfakcję przynosiła jej praca w urzędzie. Poezja była sposobem wyrażania emocji, tego co w niej siedziało. Samotna z wyboru, tym bardziej dotkliwie odczuwała starość. Cieszę się, że sięgnęłam po tę książkę. Ciesze się, że mogłam bliżej poznać barwną postać Kazimiery Iłłakowiczówny. I obiecuję, że za jakiś czas zadbam o to, żeby każdy mój czytelnik mógł od czasu do czasu poznać poezję polską. Tak zaniedbaną i zapomnianą. A tak piękną.