Piotr Łopuszański: Warszawa literacka w okresie międzywojennym

Kiedy w ubiegłym roku na imieniny dostałam egzemplarz Warszawy literackiej, długo zwlekałam z rozpoczęciem tej lektury, bo bardzo, ale to bardzo byłam się rozczarowania. Książka przeleżała pół roku, aż dojrzałam do tego, by po nią sięgnąć i miałam wystarczająco dużo czasu, by poświęcić się jej bez reszty.

Czyż mogła spotkać mnie większa frajda? Kocham historię, szczególnym sentymentem darzę historię literatury, zwłaszcza okres od Młodej Polski do Współczesności. Chłonę jak gąbka wszelkie nowinki z życia wielkich tego okresu. Warszawa natomiast to miasto, które przemierzyłam wzdłuż i wszerz szukając miejsc opisanych w książkach, w których się pojawiła. To wszystko składa się na drżenie rąk, kiedy po raz pierwszy sięgnęłam po publikację Łopuszańskiego. A potem zaczęłam czytać. Zaczęłam i… kompletnie nie mogłam się w nią wgryźć i czerpać przyjemności z lektury. Na wstępie autor wytknął błędy wszystkim autorom, którzy podjęli się podobnej pracy. Następnie okazało się, że rozdziały nie są żadnym wyznacznikiem podejmowanych tematów. Trzeba było się mocno skupić, żeby w tym chaosie i natłoku informacji zrozumieć czy mowa jeszcze o Tuwimie, czy już o Boyu. Jednak cały czas, mocno głodna tego, czego się po tej książce spodziewałam, czyli okraszonej ciekawostkami podróży z literatami po przedwojennej Warszawie, zacisnęłam zęby i okolo setnej strony zaczęłam nawet zauważać, że w miarę trzymamy się chronologi.

Książkę czyta się ciężko. Przynajmniej na początku. Z czasem przestajemy doszukiwać się na siłę klucza, którym mógłby kierować się autor. Tego klucza po prostu nie ma. Przyjemność z lektury tej pozycji może czerpać tylko świr polonistyczny. Ja mimo wszystko czerpałam. Głowie dlatego, że mnie naprawdę kręci czytanie o tym kto po śmierci Narutowicza zamknął mu oczy, a od kogo mały Jaś Twardowski dostał liścik, że nie przyjdzie na spotkanie, bo chce umrzeć. Pozostali mogą nie przebrnąć. Ale żeby była jasność – niczego nie żałuję i tak czy inaczej, nawet po lekturze takiej recenzji, sięgnęłabym po tę pozycję, żeby na własnej skórze przekonać się, czy Wiśniewska nie ściemnia.