Opowiem Ci dziś historię o dźwiękach. I o tym, jak zaczęłam je widzieć, kiedy przestałam je wyraźnie słyszeć.

Trzy lata temu moje życie stanęło na głowie. W zasadzie, to w obliczu pandemii cały świat stanął na głowie. Właśnie wtedy, szukając sposobu na pozostanie przy zdrowych zmysłach, kupiłam pierwszy mikrofon i postanowiłam nagrywać. Wiedziałam, że w moim głosie jest potencjał, ale wiedziałam też, że jeśli mam coś tworzyć, to musi to być na najwyższym, osiągalnym przeze mnie poziomie. Po wielu próbach, po długich poszukiwaniach, po testach, konsultacjach i rozwijaniu swoich (nie)zdolności manualnych (tak, zbudowałam ściankę z wytłoczek po jajkach!) osiągnęłam to co chciałam. Przeniosłam swoje studio nagrań pod kocyk. A dokładnie do szałasu w szafie. Zainwestowałam w naprawdę dobry sprzęt i poczułam, że ocieram się o profesjonalizm.

Dzieci uporu

Właśnie w taki sposób związałam część (chociaż bardzo chciałabym całość, ale nie od razu Kraków zbudowano) swojego życia zawodowego z pracą na dźwiękach. Z szafy zrobiłam mój znak rozpoznawczy. Moje nieporadne, nieco dziecinne budowanie szałasu stało się, o dziwo, czymś, z czego zaczęłam być dumna. Pisałam już o tym tutaj. Zaczęłam od podcastu „O książkach. Bez tytułu”. Raz w miesiącu biorę na tapet przeczytaną przeze mnie książkę i opowiadam co zrobiła mi w głowie. Po pół roku dołączyłam z drugim programem „Kartkując mikrofon”, gdzie, wykorzystując książki dostępne w domenie publicznej, publikuję audiobooki w odcinkach.

O czym nie wiesz

Słuchacze widzą tylko wierzchołek góry lodowej – nowy odcinek. Tymczasem cały proces jest dużo bardziej skomplikowany. Przygotowanie materiału, nagranie, montaż dźwięku i filmu (publikuję również na YT). Żeby nadać sprawie pikanterii, muszę dodać, że ponad rok temu zaczęłam tracić słuch w jednym uchu. Towarzyszy temu ciągłu szum i pisk. Czyli dźwięk, który ma mnie doprowadzić do ciszy.

Unikając ciszy

Jestem osobą, której zdarzają się dni, kiedy nie wypowiada ani jednego słowa. Trwam w ciszy, której nie mam. W ciszy, za którą tęsknię. Lekarz zalecił mi, abym w oczekiwaniu na operację (terminy są zabójcze, choroba postępuje tak szybko, że najprawdopodobniej kiedy nadejdzie moja kolej, będę już prawie całkowicie głucha) zawsze otaczała się jakimś delikatnym dźwiękiem. Wtedy nie będę skupiała się na ciągłym hałasie w uchu. Nie będę czarować – kiepsko mi to idzie.

Nie chodzi o to, by poddać się ciszy

Dlaczego piszę o tym wszystkim? Bo czuję się silna. Bo mój upór i determinacja sprawiają, że mimo… mojej słuchowej ułomności, nie poddaję się i nie porzucam tego, co najbardziej kocham – pracy na dźwiękach. Może kosztuje mnie to nieco więcej niż wcześniej, ale nagrywam, montuję, wycinam mlaski i najcichsze niedociągnięcia. Być może już bardziej lokalizując je wzrokiem na tak zwanym widmie, czyli graficznym zapisie dźwięku, a nie słysząc, ale przecież liczy się efekt! Który w mojej opinii jest zadowalający.