Na najbliższy tydzień moje centrum dowodzenia wszechświatem przeniosło się z warszawskiego biurowca, pod dach domu rodzinnego w nadbużańskiej miejscowości. Nie ma smogu, nie ma zgiełku, no nie licząc pół motorowych, ale w Stolicy przecież to samo. Z taką różnicą, że tutaj za jedno wycięte drzewo mieszkańcy sadzą pięć młodych. I to ma sens, bo ani nie dostaniesz suchą gałęzią w łeb, ani okolica nie zamieni się w step. To istotne, bo akurat pochodzę z obszarów Puszczy Białej i wyglądałaby ona dość osobliwie bez drzew. Tak czy inaczej, zaszyłam się u Rodziców, żeby w spokoju napisać pracę dyplomową. Jestem tu drugi dzień i jedyne co napisałam, to wpis na fejsbunia i dwa posty na bloga. Stara baba i studiowanie, kto w ogóle się na to zgodził. Och, chwila, sama chciałam. Z tego miejsca chciałam wyrazić mój podziw dla wszystkich, którzy po latach decydują się na powrót na uczelnię. Przez pierwszy semestr chodziłam na zajęcia, bo musiałam. Teraz nawet znalazłam w sobie trochę energii, żeby nie wegetować na wykładach, tylko chłonąć. Po zajęciach z logopedii przebadałam zaocznie wszystkie znajome dzieci i dzieci znajomych. Nie stwierdzono żadnych odchyleń. Szkoda, już myślałam, że wiśniowa ciocia się wykaże i nauczy jakiegoś szkraba mówić „sz, ż, cz, dż”, albo chociaż zdiagnozuje rotacyzm. Nic z tego. Otaczają mnie hiperpoprawne dzieci, pięciolatkowie z pięknym „ry”, ćwiczący je na tym, co wychodzi najlepiej, czyli na „krzywym” wulgaryzmie rodem z łaciny. Następne zajęcia – komunikacja społeczna. I nagle poznaję jak rozpoznać kłamcę (także nie kłam kochanie), nieszczery uśmiech i w ogóle czytam z gestów. Nie sądziłam, że znajdę w sobie jeszcze pasję do tych studiów. Tym bardziej, że przerwałam je między innymi dlatego, że wiedziałam, że to nie to, że moje miejsce nie jest w szkole, że to może zabić moją miłość do języka polskiego i literatury. Chociaż na zajęciach z literatury zaczęły się schody. Całe życie miałam tak, że jak ktoś mi mówił „masz to przeczytać”, zżymałam się i właśnie nie czytałam, bo nikt nie będzie mi mówił jak mam żyć. Owszem, czytałam lektury, ale zawsze po przerobieniu, przed samym sprawdzianem. Na studiach to nie przejdzie. Jak się ma lat dwadzieścia kilka, to człowiek nie lubi traktować obowiązków jak nastolatek i jednak miło być przygotowanym i aktywnie uczestniczyć w zajęciach. I tak oto ja, osoba, która czyta ponad sto książek rocznie, od tygodnia męczę się i płaczę nad ”Ziemią obiecaną”. Nie jestem nawet w połowie. Czyli pod względem literackiej dyktatury nic się nie zmieniło, oprócz tego, że teraz czytam, bo tak wypada. Pewnie dlatego właśnie, mając do wyboru pisanie pracy dyplomowej i czytanie Reymonta, ja pisze kolejny wpis na bloga. Wiem, że wystarczy zacząć, wziąć rozbieg i jakoś pójdzie, ba, z górki już będzie, bo jak ja zaczynam pisać, to w zasadzie samo się pisze, ale mam totalną blokadę i nie potrafię nawet dwa razy kliknąć na ikonkę pliku „praca.doc”. Dałam sobie czas do poniedziałku. Jeszcze dziś i jutro odpoczywam, cieszę się weekendem, chodzę na imieniny (dziś Konstantego, jutro Grzegorza, pojutrze Bożeny i Krystyny, tez można już jutro obskoczyć), a od poniedziałku koniec! Do roboty! Urlop jest nie po to, żeby zbijać bąki. Każdy Polak o tym wie i wtedy remontuje dom, albo przekopuje ogród. To ja wyremontuję Worda i napisze tę pracę! Dam radę! Chyba że macie jakieś sprawdzone sposoby na taką niemoc? Chętnie wymienię się spostrzeżeniami. A jak pomoże, to będę chwalić pomysłodawcę na wszystkich odpustach!