Są takie pozycje, obok których prawdziwy świr polonistyczny nie potrafi przejść obojętnie. Połyka je jednym tchem. I nie zmienia intensywności uczuć nawet wtedy, kiedy pozycje te nie do końca spełniły jego oczekiwania.

Było ich trzech. Bralczyk, Miodek, Markowski. Z takimi nazwiskami się nie dyskutuje. Takich nazwisk się słucha, czyta, chłonie. Każdy z nich to niezaprzeczalny mistrz słowa polskiego. Wiadomo było od początku, że kiedy stworzą coś razem, to nie ma zmiłuj: będę musiała to mieć. I mam. Książka ta jest zbiorem felietonów. Każdy z nich krąży wokół danego słowa. Na pierwszy rzut oka rewelacja. Schody zaczynają się, kiedy postanawiasz przeczytać tę książkę. Nie da się tego zrobić ot tak, jak powieść. Krótkie rozdziały, każdy z nich napisany przez jednego z trzech autorów. W każdym mnóstwo nowych informacji, które tak chcesz zapamiętać. Nie jest to książka, którą czyta się jednym tchem. Jakkolwiek ciekawe nie byłyby poszczególne rozdziały, to czytelnik szybko się męczy. Poświęciłam tej pozycji prawie tydzień. Zapamiętałam… niewiele. W pewnym momencie czułam się, jakbym przygotowywała się do egzaminu. Pojedyncze felietony świetne. Zebranie ich w ksiażkę nie do końca trafne. Głowa puchnie za szybko. Z całym szacunkiem do trzech niepodważalnych autorytetów. Może spróbuję jeszcze raz. Od czwartku do czasu będę zaglądać i czytać jeden rozdział. Może właśnie to jest sposób, żeby wynieść z 3 po 33 najwięcej jak to możliwe.

Nie napiszę więcej, bo ciężko krytykuje się swoich mistrzów.