Brnąc przez te wszystkie historyczno – biograficzne kolubryny (czyli takie jak lubię najbardziej), lubię od czasu do czasu wrócić do Poznania .

Siadając do kolejnej z części Jeżycjady Małgorzaty Musierowicz, zastanawiam się, czy jest jeszcze coś co można o tej serii napisać, czy są jeszcze problemy, które można tam poruszyć i emocje, o których można sobie przypomnieć. Okazuje się, że przy dziewiątej już części, nadal odnajduję w tych historiach to same ciepło, ta samą magię i ponadczasowość co za pierwszym razem. Jedyne czego mogę żałować to fakt, że tak późno poznaję rodzinę Borejków i ich przyjaciół. 

Niemal dokładnie rok temu czytałam Opium w rosole, w której to książce poznaliśmy Aurelię, która przyjęła alter ego Genia. Tym razem spotykamy ją już w liceum. Właśnie skończył się rok szkolny i Aurelia poznaje Konrada. Trudno jej się odnaleźć w życiu po śmierci matki, kiedy to musiała zamieszkać z ojcem, jego nową żoną i pasierbem. Zbieg zdarzeń i okoliczności sprawia, że Aurelia spędza wakacje u swojej babci. Jak to zwykle w życiu bywa, babcia, mądra i kochana osoba pomaga dostrzec Aurelii rzeczy, na które dotychczas nie zwracała uwagi i dzięki którym spojrzy na świat, a przede wszystkim na bliskich z zupełnie innej perspektywy. 

Piękny jest morał tej historii, który szczególnie wzięłam sobie do serca i podpisuje się pod nim bez mrugnięcia okiem. Czasem to co kreujemy sobie w głowie, to jak oceniamy, czy postrzegamy zachowania innych osób, może okazać się mylne i niesprawiedliwe. Nigdy nie wiemy co, jakie wydarzenie sprawiło, że drugi człowiek jest tak ukształtowany, ma takie poglądy i sposób bycia. Może to maski obronne, może niedostatek miłości z czasów, kiedy najbardziej jej potrzebował. Jest jednak na to cudowny lek. Rozmowa. Słowa rozwiązują wiele nieporozumień, pomagają zrozumieć, wyjaśnić, a przede wszystkim zbliżyć się do ludzi. To szczególnie ważne, kiedy tym człowiekiem jest ktoś najbliższy. Tak, jak w przypadku Aurelii.