Jak patrzę na moje początki w fotografii, to autentycznie mam ochotę sama się wychłostać. Wiesz dlaczego?

Moja „przygoda” z aparatem zaczęła się bardzo późno. W moim domu rodzinnym nigdy nie było aparatu fotograficznego. Przy okazji większych uroczystości, pożyczaliśmy sprzęt od znajomych. Ech… ten dreszczyk emocji, przy zakładaniu kliszy, żeby tylko nie prześwietlić. Potem, po wywołaniu, z kliszy robiłam zakładki do książek, ozdabiając je włóczką. Ale to se ne wrati…

W końcu, mając 24 lata, zdecydowałam się na zakup kompaktu. Mała małpka. Coolpix, bodajże S3300. 16 megapikseli, szał ciał. W zasadzie nie dało się nim zrobić ostrego zdjęcia, bo był hiper czuły na chociażby najmniejsze drżenie ręki. Zdjęcia wychodziły nieostre, ale i tak jarałam się jak Łazienkowski, bo w końcu miałam mój własny aparat. Co ciekawe, odbierając go w sklepie u znajomego, przysięgłam sobie, że jak tylko go spłacę (aparat, nie znajomego), to kupię coś z prawdziwego zdarzenia. Tymczasem chodziłam z moim maleństwem i robiłam zdjęcia, mniej lub bardziej ostre. A jak już je zrobiłam to za punkt honoru brałam nałożenie na nie wszystkich filtrów świata. Bo byłam święcie przekonana, że na tym właśnie polega profesjonalizm. Przyznaj, że też tak masz. Bo masz, prawda? Błogosławiąc pod niebiosa wszystkie aplikacje z gotowymi filtrami, tworzyłam bohomazy, które bardziej przypominały obrazy, niż zdjęcia.

Niewiele to miało wspólnego z odzwierciedlaniem rzeczywistości. Szybko spłaciłam sprzęt (błogosławione niech będą zakupy ratalne) i zaczęłam szukać czegoś „na poważnie”. Odpaliłam Google i, śmiej się ze mnie, albo nie, wpisałam „najlepsza lustrzanka na początek”. To co ukazało się moim oczom przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Nie miałam żadnych wątpliwości to cudeńko musiało być moje. Nikon D3100 w kolorze… wiśniowym. Miał całkiem przyzwoite oceny, a co dla mnie, biednej studentki nie mniej istotne, bardzo przystępna cenę. Zamówiłam to cudo, odebrałam ze sklepu, łaziłam po mieście, robiłam zdjęcia i… nie inaczej – masakrowałam je filtrami.

Jak patrzę na te zdjęcia, to autentycznie się wzdrygam. Na szczęście każda kolejna książka, każde kolejne wyjście z aparatem w teren, uczyło mnie coraz więcej. Odpowiedziałam sobie na jedno, zasadnicze pytanie. Po co fotografuję? Ano po to, żeby pokazać innym mój punkt widzenia. Na oczy nie zakładam filtrów. Dziś już wiem, że im zdjęcie bardziej naturalne, tym lepiej. Wystarczy podkręcić trochę jasność i kontrast, żeby wydobyć ze zdjęcia to, co urzeknie, nie zakłamując rzeczywistości.

Wstydzę się swoich początków. Bardzo się wstydzę, ale cieszę się, że na własnych błędach nauczyłam się czym jest przesada. Nagle okazało się, że zdjęcie bez filtra może się podobać i mnie i odbiorcom.  Ja swoje grzechy wyznałam. Nie popełniaj moich błędów, nie zabieraj fotografii autentyczności. A Ty, co masz na fotograficznym sumieniu?