Pamiętasz swoją radość, kiedy dostałeś pierwszy rower? Ten dreszczyk ekscytacji i mimowolne przebieranie nóżkami, żeby zacząć pierwszą przejażdżkę… Ja pamiętam to doskonale. Ale może to dlatego, że swój pierwszy rower dostałam dwa miesiące temu.

Poważnie. Mam 28 lat i dostałam swój pierwszy rower. Zawsze bardzo lubiłam rowerowe wycieczki, ale nigdy nie miałam roweru na własność. Strasznie zazdrościłam Siostrze. Ona miała czerwone Wigry 3. Jeśli jesteś z tego pokolenia co ja, to wiesz co znaczyło Wigry 3. Nie do opisania. W tamtych czasach ten rower dla dzieciaka był jak fiat 126 el dla dorosłego. Każdy go pragnął. Siostra dostała na I Komunię i czasem dała się kojfnąć. Własnie na nim miałam moje wszystkim wypadki. Łącznie z tym, który spowodował, ze nie lubię psów. Ale to historia na inny wpis.

Tak czy inaczej nadszedł ten cudowny dzień, kiedy Przyjaciele podarowali mi rower. Uprzednio malując go na „najbardziej wiśniowy kolor”. Mogę się pochwalić, że w dwa pierwsze tygodnie zrobił ze mną 1,5 tys. kilometrów. Co prawda na tylnym siedzeniu mojego auta, bo dostałam go na pierwszym przystanku moich wakacji, ale to nie zmienia faktu, ze pół Polski zwiedził.

Kiedy już dotarliśmy do domu jasnym się stało, ze zacznę nim jeździć do pracy. 12 km w jedną stronę wydawało się dystansem w sam raz na codzienne wycieczki.  Na szczęście w firmie jest prysznic, więc mogłam spokojnie pakować szpilki w koszyk i ruszać do fabryki.

I tu zaczęły się schody. Jestem kierowcą, jestem piechurem, jestem rowerzystą. Ale odkąd zaczęłam jeździć do pracy jednośladem, zrozumiałam, że to absolutnie najgorsza grupa z uczestników ruchu drogowego. Od razu zaznaczam, że tak wyznaczyłam trasę dojazdu do pracy, żeby cały czas jechać ścieżką rowerową (nadkładając przy tym prawie 3 km). Myślisz, że to coś znaczy? Nic bardziej mylnego. Spróbuj przebić się przez miasto rowerem po ścieżce rowerowej. Oprócz rowerów spotkać tam możesz między innymi: zakochane pary, trzymające się za ręce, emerytki ze swoimi torbami na kółkach, zdziwione, że jedziesz tą wygodną dla nich, przestronną w sam raz na wózek ścieżką, sobowtóra Colina Firtha, który, owszem na pasach, ale mimo wszystko wtargnął na ścieżkę nie rozglądając się. No ok, to ostatnie nawet mi się spodobało, zwłaszcza jak z angielskim akcentem powiedział „I’m sorry”. Nie wiem jak się utrzymałam na siodełku, bo wrażenie było piorunujące i zdaje się, że miałam otwarte usta.

Reasumując, na ścieżkach jest gęsto i tam również należy stosować zasadę ograniczonego zaufania. Z tego miejsca chciałam zadedykować środkowy palec wszystkim kierowcom, którzy na zielonej strzałce nie zatrzymują się przed skrętem. Ale fakt, że ścieżki rowerowe nie są nietykalne dla nie – rowerzystów to nie jest jedyny problem. Otóż w moim pięknym mieście, Stołecznym z resztą, ścieżki rowerowe kończą się jak? Nagle. Skończyć się potrafię czym? 15 – centymetrowym krawężnikiem. Tak właśnie… jedziesz sobie piękną ścieżka i nagle znak „koniec ścieżki rowerowej” i łubudu. Spadasz z krawężnika i liczysz zęby, które Ci wypadły. Nie wiem, czy to akcja sponsorowana przez dentystów, ale jest słaba.

Tak naprawdę to rowerzyści nigdzie nie są mile widziani. Na ulicy, bo przeszkadzają autom, nawet trzymając się zasad ruchu drogowego. Na chodniku, bo przeszkadzają pieszym. Na ścieżce rowerowej, bo przeszkadzają całemu światu, który akurat postanowił pospacerować ścieżką. Bo tak. Bo im się ta ścieżka podoba. A co się nafukają, jak im się zwróci uwagę… Marzę o dzwonku rowerowym, który będzie imitował strzały amunicji ostrej. Albo wybuch armatni.

Spytasz w takim razie po cholerę jeżdżę jak mi nie pasuje. Tylko marudzić potrafię? Ano nie mój drogi. Jeżdżę, bo to kocham. Uwielbiam ten ból tyłka po pierwszym tygodniu jazdy „od zera”, kocham ten wiatr we włosach i nawet czasem tę muchę w zębach.  Prawda jest taka, że kiedy około godziny 7 rano zrobię te kilkanaście kilometrów, to jestem czujna jak ważka na kajaku. Cudownie dotleniony mozg pracuje jak dobrze naoliwiona machina. Nie wspomnę nawet o tym co dzieje się z łydkami i pośladkami. Środowisko też jest Ci wdzięczne. I portfel, jeśli inaczej niż ja, zrezygnujesz z biletu miesięcznego.  Możesz mi wierzyć, albo nie, ale ani tłum na ścieżkach, ani kierowcy usiłujący mnie zabić, ani nawet ścieżki zakończone murem betonowym nie są w stanie zniechęcić mnie do jazdy. Nic nie przyćmi korzyści zdrowotnych, kondycyjnych i tych związanych z lepszym samopoczuciem odkąd jeżdżę rowerem. No to wstań od komputera, siadaj na rower i pedałuj, dokąd oczy poniosą.