Są takie książki, których nie czytasz, tylko je przezywasz. Wędrujesz po osi czasu z bohaterami, szukasz rozwiązań ich problemów. Z nimi płaczesz i z nimi się śmiejesz.

Taką właśnie książką jest Królowa cukru. Pozwól, że uszczknę z niej odrobinę dla Ciebie, starając się zachęcić Cię do poddania się tej magii. Tak, magii, bo dla mnie historia ta, choć prosta, jest magiczna. Powiedziałabym, że w lekturze tej są dwie płaszczyzny. Pierwsza to problem relacji w rodzinie. matka i nastoletnie córka. Ojciec nie żyje, więc dziewczyny musza radzić sobie same. Matka koniecznie chce udowodnić swojej własnej matce – kobiecie sukcesu, że sobie poradzi i dobrze wychowa dziecko. Ich świat staje na głowie, kiedy okazuje się, że Ojciec Charley zostawia jej w spadku plantacje trzciny cukrowej. Opuszczają wtedy z córką Los Angeles i zatrzymują się u babci kobiety, która to starowinka jest nawiasem mówiąc despotyczną matroną. W całej tej historii pojawia się też przyrodni brat z synem. Jego życie jest równie skomplikowane, co skutkuje tym, że jest po prostu wstrętnym gburem przepełnionym żalem, że on nie dostał żadnego spadku po ojcu.

Druga płaszczyzną jest sama praca na plantacji.Wszystko wskazuje na to, że ta ziemia to przedsięwzięcie skazane na porażkę. Oto czarnoskóra kobieta wchodzi w biznes zarezerwowany dla białych mężczyzn.

Czy mimo przeciwności losu Charley osiągnie swój cel? Czy upór i wytrwałość pokona problemy rodzinne i finansowe? Na te pytania odpowiedzi poszukaj już sam. Ze swojej strony mogę powiedzieć, że to jedna z przyjemniejszych, przepełnionych ciepłem i wzruszeniami książka, jaką przyszło mi przeczytać w tym roku.