Przyszło nam, Drodzy Państwo, żyć w kraju niezwykle romantycznym. Ma to zarówno swoje plusy, jak i minusy. Nie będę jednak rozprawiać o tym, jaką dzięki temu mamy bogatą spuściznę literacką, bo kto mnie zna, ten wie, że godzinami mogę recytować norwidowską Assuntę, czy też wzruszać się losami obłąkanej Karusi, narodzonej w świadomości Mickiewicza. Ale kompletnie nie o tym miałam…
O czym marzy każda mała dziewczynka, skażona do cna romantyzmem? Oczywiście, żeby zostać księżniczką. Najpierw obstawia wszystkie bale w przedszkolu, paradując w koronie z papieru. Potem zaczytuje się w Andersenie i braciach Grimm, żeby na koniec trafić na filmy Disneya. I właściwie wtedy to już pozamiatane, nie ma co zbierać. Jasnym staje się fakt, że nie ma księżniczki bez… księcia (nie mylić z księciuniem z „Gumisi”). I tak dziewczęta, jedna z drugą, marzą o tym, żeby książę, prędzej czy później (aczkolwiek lepiej prędzej) zjawił się na swoim białym koniu. Co mniej wymagające, zadowolą się łysą kobyłą, a desperatki nie potrzebują nawet, żeby wybranek był mobilny. Stan ten trwa, dopóty, dopóki księżniczka nie trafi na… błazna w książęcym przebraniu. A było to tak…
Piękne, gorące lato. Centrum miasta. Mój znajomy z Torunia akurat był w Warszawie i postanowił mnie odwiedzić. Umówiliśmy się pod Uniwersytetem. W autobusie, jak to zwykle mam, siedziałam ze słuchawkami na uszach i z nosem w książce. W pewnej chwili poczułam na sobie palący wzrok. Okazało się, że naprzeciwko mnie siedzi potężny mężczyzna w stanie wskazującym na spożycie alkoholu i żwawo porusza swoim aparatem gębowym. Zdjęłam słuchawki, żeby do wizji dołączyła fonia. Okazało się, że ten miły pan twierdzi, że jest moim księciem [z bajki]. Dokładnie rzecz ujmując powiedział, że jestem zmartwychwstałą Carycą Katarzyną, a on jest Księciem…Poniatowskim. Jaka była moja radość, kiedy musiałam wysiąść na następnym przystanku. Jakaż była moja rozpacz, kiedy książę dołączył do mnie wymachując swoimi książęcymi łapkami i wołając „całe miasto powinno leżeć u twych stóp Caryco!”. Pomyślałam sobie, że nie o takim księciu marzyłam i czym prędzej zadzwoniłam do kolegi, żeby wrzucał piąty bieg i mnie ratował. Jak się później okazało obecność Tomasza (bo tak zwał się mój kolega) nie przeszkadzała „Poniatowskiemu”, żeby udać się z nami do knajpki na powietrzu. Sącząc piwo pszeniczne, kątem oka widziałam jak mój nowy absztyfikant robi tulipana z butelki. Następnie zajmuje stolik za nami i dalej peroruje. Zmienił jednak gadkę. Okazało się, że już nie jestem Carycą Katarzyną tylko… Marią Magdaleną (i to jawnogrzesznica i to, więc co to za różnica), że mnie kocha i może dla mnie zabić. Niestety nie dodał, że mnie i z tymi słowami na ustach cisnął we mnie własnoręcznie wykonanym wcześniej tulipanem. Czy to nie romantyczne? Książę rzuca we mnie kwiatem. No nie do końca. Tak czy inaczej szklany kwiat świsnął mi koło ucha, zrobiła się straszna afera, ja nie ogarniałam o co chodzi i zanim się obejrzałam, romantyk został wyrzucony z knajpy. Spotkałam go później raz. Nie, nie przeprosił. Zdaje się, że po prostu proces jego nawrócenie nie doczekał się jeszcze finału. A dokładnie to stopień jego upojenia alkoholowego wskazywał na nawracanie co najwyżej winem mszalnym.
Tak czy inaczej, przestrzegam drogie niewiasty przed wypowiadaniem swoich marzeń. Mogą się one spełnić w najmniej oczekiwanym momencie. Ja od tamtej pory porzuciłam wszelkie marzenia o księciu.