„Kiedy coś robię, zawsze się staram, by było to najlepsze” – gdyby wszyscy ludzie tak podchodzili do sprawy, świat byłby piękniejszy. Słowa te wypowiedział człowiek, który zmienił oblicze kina. A mnie osobiście (i miliony, jeśli nie miliardy ludzi na świecie) uwiódł historią, która działa się w odległej galaktyce…

Jestem świeżo po lekturze książki, którą popełnił Brian Jay Jones – „George Lucas. Gwiezdne Wojny i reszta życia”. To dla mnie niezwykle ważna książka. Dlatego też, mimo że ostatnią recenzję napisałam w liceum, postanowiłam podzielić się moimi wrażeniami. Z góry proszę o wyrozumiałość.

Kiedy tylko zobaczyłam okładkę tej książki, wertując kolejne książkowe profile na instagramie, natychmiast zrobiłam zrzut ekranu i wiedziałam, że muszę ją mieć. Ujęła mnie swoją prostotą: Lucas i 3PO stojący naprzeciwko siebie i patrzący sobie w oczy. W tle plan „Gwiezdnych Wojen”. Pomyślałam sobie, że fajnie by było dowiedzieć się więcej o twórcy filmów, na punkcie których mam kompletnego bzika. Książka okazała się prawdziwą kopalnią wiedzy o tym reżyserze, producencie, a przede wszystkim wizjonerze kina. Tylko nie jestem przekonana, czy ja chciałam się tego wszystkiego dowiedzieć…

Na początku poznajemy Lucasa jako niepokornego syna, uwielbiającego szybkie auta i majsterkowanie, ale niekoniecznie chętnego do nauki, czy pomocy ojcu w biznesie, który był dla seniora całym światem. Potem przedstawia się nam (a może to tylko moje odczucia, w końcu każdy inaczej może odebrać książkę) jako dziwak we flanelowej koszuli, wytartych jeansach i białych tenisówkach. Nie był chłopakiem, który jak Spielberg, od najmłodszych lat chciał robić filmy. Odniosłam wrażenie, że ta pasja dopadła go przypadkowo. W dużej mierze dlatego, że ciągle chciał płynąć pod prąd, na przekór wszystkim robić to, co akurat w danej chwili sobie wymyślił. Dokładnie widać jego kompletną obsesję na punkcie sprawowania pełnej kontroli nad wszystkim, w co się angażuje. Jak łatwo się domyślić był przez to bardzo trudny we współpracy. Ale też bardzo pracowity i konsekwentny. Jego największym idolem komiksowym był Sknerus McKwacz. Imponował mu, że do swojej fortuny doszedł sam, wprowadzając innowacyjne sposoby na jej pomnażanie. George, który nie był pupilkiem ojca obiecał mu,że przed trzydziestką zostanie milionerem i…słowa dotrzymał.

Sięgając po tę pozycję, miałam przeświadczenie, że jako fanka SW, po lekturze będę chciała postawić temu człowiekowi pomnik. Tymczasem…ja chyba gościa po prostu przestałam lubić. Oczywiście jestem mu wdzięczna za powołanie do życia „Gwiezdnych wojen”, ale czytając o procesie ich tworzenia (chociaż tej tytułowej reszty życia jest baaaardzo dużo) zrozumiałam, że Lucasowi nie sprawiało to frajdy. Okrutnie męczył się nad zarysem scenariuszy, był wiecznie niezadowolony z efektów i chyba traktował tę serię, jako pretekst do przemycenia swoich nowinek technicznych na plan filmowy. Cała reszta zdawała się żyć swoim życiem. Niby pod pełną kontrolą, George’a, ale chyba on sam nie wiedział, czego chce. Wiedział za to, czego nie chce.

Oczywiście nie muszę typa lubić, żeby cenić to, co stworzył. Pamiętajmy, że SW to tylko jeden rozdział w jego wieloletniej karierze. Szkoda tylko, że na początku całkowicie zatracił się w pracy, przez co nie zauważył, że jego życie prywatne zmierza ku upadkowi (oj, czytając o rozwodzie byłam nie na żarty zła). Ale może to było potrzebne, żeby trochę otrzeźwiał i w przyszłości stał się świetną, jak go określano „samotną matką” , a w wieku 61 lat zakochał się od pierwszego wejrzenia.

Podsumowując, ostatni tydzień spędziłam czytając tę piękną książkę, która jest napisana w sposób, który sprawia, że ciężko ją odłożyć uważam,że to absolutnie pozycja obowiązkowa dla każdego fana czy to SW, czy serii z Indianą Jonesem. A Lucasowi na pewno nie można odmówić pracowitości, uporui wytrwałości w dążeniu do realizacji swojej innowacyjnej i wyjątkowej wizji kina. Zrobił kawał dobrej roboty!

Aha…i pamiętajcie „Han shot first”!