Nie dajcie się zwieść szacie graficznej! Ja dałam się złapać i byłam święcie przekonana, że Upiór w ruderze to kolejna część z cyklu o moich ulubionych wampirach. Nie to, żebym żałowała, bo spotkania z Pilipiukiem jeszcze nigdy nie pożałowałam, ale do samego końca łudziłam się, że losy warszawskich wampirów splotą się z naszymi panienkami z Liszkowa.

O Andrzeju Pilipiuku mogłabym mówić godzinami. Nie pamiętam już, po którą jego książkę sięgnęłam jako pierwszą. Cały paradoks mojej sympatii do tego autora polega na tym, że ja nie lubię fantastyki. Tymczasem Operację Dzień Wskrzeszenia połknęłam w jeden dzień, nie mogłam się od niej oderwać i, jak zepsuta katarynka, polecam ją każdemu mężczyźnie, który przychodzi do mnie z pytaniem co czytać dla rozrywki. Potem było absolutne zatracenie się w serii o kuzynkach Kruszewskich. Tutaj już zaczęłam nieśmiało podsuwać te książki również kobietom. A wisienką na torcie były rozbrajająco proste i w prostocie swej genialne książki z cyklu Wampir z… Miałam też epizod z Jakubem Wędrowyczem, jednakowoż nie jestem fanką opowiadań, o czym niejednokrotnie już tu wspominałam, więc romans ten skończył się równie szybko, jak zaczął, aczkolwiek był płomienny.

Wampir to nie upiór, ale upiór to nie duch

Seria o wampirach miała charakterystyczne białe okładki z czerwonym napisem, informującym o autorze. Pewnie dlatego bez mrugnięcia okiem sięgnęłam po Upiora. Zaślepiona wcześniejszą fascynacją do wampirów, całkowicie zignorowałam upiora w tytule. Z drugiej strony nawet Wikipedia mówi, że upiór to inaczej wampir. Ale jak wspominałam, ja tam w fantastyce się nie zaczytuję. Prędzej bym mogła opowiadać o słowiańskich utopcach i południcach. Ale, kończąc ten przydługi wywód o nomenklaturze – chciałam wampira, kupiłam upiora, a dostałam ducha. A nawet trzy!

Kobiety i armata

Nie, nie zmierzam do tego, że Upiór w ruderze to książka o wybuchowych kobietach. Chociaż nie powiem, dziewczęta się nieźle rozerwały. Ale od początku. Zapraszam na podróż w czasie, bo cała ta książka jest taką właśnie podróżą. Startujemy w czasach napoleońskich. Jest gorące lato anno domini 1812. Dwie dziedziczki i służka wpadają na… o tyle genialny, co nieroztropny pomysł uczczenia urodzin Napoleona. Postanawiają puścić salwę honorową z armaty znalezionej w szopce. Godne uwagi jest to, że dzierlatki, bojąc się, że coś, nomen omen, nie wypali, zrobiły próbę generalną. Wypaliło aż za dobrze. W powietrze wyleciała szopka, dziewczęta i pół wsi. Skrawki ciał naszych trzpiotek zbierali znieczuleni samogonem chłopi. Ale to dopiero początek historii.

Upiór strzeże bastionu

Dziewczęta trafiają pod sąd niebiański, gdzie dostają karę 500 lat czyśćca. W ramach pokuty, czas ten mają spędzić na ziemi. Wracają więc do pałacu, gdzie mają pełne ręce roboty! Na przestrzeni lat przychodzi im się zmierzyć z wieloma „okupantami” ich pałacu. I tak przechodzimy przez druga wojnę światową i przedstawicieli Armii Radzieckiej, następnie mamy rodzący się w Polsce PRL, potem jego dojrzałe oblicze i lata dziewięćdziesiąte. A kończymy… w przyszłości, bo w roku 2047. I przez te wszystkie lata, nasze panienki broniły swego pałacu, jak niezdobytego bastionu. Nie dały żadnemu „okupantowi” zagrzać miejsca na dłużej. Powtarzając przy tym zaczepnie, że sprawy żywych i zmarłych nie powinny się mieszać.

Pilipiuk umie w PRL

Oczywiście, kto wcześniej miał do czynienia z twórczością Andrzeja Pilipiuka, ten wie, że sposób w jaki opisuje on czasy PRL-u jest niepowtarzalny. Właśnie dlatego Upiór w ruderze to w największej mierze opowieść o mentalności urzędników PRL-u. Pod przykrywką przerysowanych sytuacji, kiedy trzeba wykopać jakieś zwłoki, kiedy bohater woła „Towarzysze! Jeśli nie umiemy uszanować wódki, kiedy jest ciepła, nie zasługujemy na nią, gdy jest zimna!” albo kierownik PGR-u ląduje w gnojówce, mamy przemycone coś znacznie głębszego (tak, od gnojówki też). Wiemy przecież, że to wszystko fikcja literacka, ale to obnażenie krótkowzroczności tych, którzy budowali Polską Rzeczpospolitą Ludową, to wytknięcie z jaką łatwością fabrykowało się historię, to jest po prostu mistrzostwo świata. Po raz kolejny Pilipiuk, nie zważając na konwenanse, używając prostego języka i bezlitośnie ośmieszając mentalność karierowiczów, stworzył książkę, która zapewniła mi rozrywkę na kilka wieczorów.