Jeszcze tylko przeżyć to niezrozumiałe dla mnie halołinowe  zamieszanie (Dziady rulez – cudze chwalicie, swego nie znacie), wystać się w kilkugodzinnych korkach, klnąc na swoich współużytkowników drogi i będziemy składać wizyty na cmentarzach. Tylko czy jeszcze wiemy po co?

Od ładnych paru lat mam nieodparte wrażenie, że 1. listopada to tak naprawdę okazja do pokazania się. Groby uginające się od kwiatów, miliony zniczy o coraz bardziej wyszukanych kształtach i Ci wszyscy ludzie jak z żurnala. I te ploty odbijające się głośnym echem nagrobków. Bo co Kowalska na siebie założyła, czemu Nowakówna nie może znaleźć męża, a Wiśniewska…no Wiśniewska, to już szkoda gadać.  Dreszcze mnie przechodzą na samą myśl. Bo co? Bo im więcej, tym lepiej? Im większy przepych, tym naszym zmarłym lepiej? A jak sobie pogadamy, poplujemy jadem, to święto będzie bardziej owocne? Wyluzuj, człowieku. Skup się na prawdziwym sensie tego dnia.

Ja swoich bliskich zmarłych odwiedzam przynajmniej raz w miesiącu, bo tak, bo mam potrzebę. Dzień Wszystkich Świętych (czyli imieniny nas wszystkich!) jest dla mnie dniem, kiedy spotykam rodzinę, z którą w pozostałe dni w roku nie mam kontaktu. Zatrzymujemy się, rozmawiamy o tych, których nie ma już z nami. Staram się, żeby był to czas może nie smutnej zadumy, ale ciepłych wspomnień. Spróbuj w ten sposób, to może być całkiem miły dzień.

I jeszcze jedno. Uważaj na drodze. Czekam tu na Ciebie z nowymi postami.