Książkę przeczytałam z polecenia i nie ukrywam, że obudziła we mnie bardzo przyjemne wspomnienia.

Kate Morton jest pochodzącą z Australii pisarką, która znana jest z powieści tajemniczych i takich z… pierwiastkiem magicznym. I tym razem, czytając Córkę zegarmistrza przenosimy się do zupełnie innej rzeczywistości.

Gdyby ktoś spytał mnie kto jest głównym bohaterem tej książki, miałabym ogromny problem z odpowiedzią. Czy będzie to młoda archiwistka Eloide, która natrafia na trop domu z rodzinnej opowieści? A może tytułowa córka zegarmistrza, która swoimi wspomnieniami pozwala nam poskładać kolejne elementy tej niezwykle zawiłej i wielowątkowej układanki? Ale przecież jest jeszcze Edward, malarz, który dzięki swoim obrazom dał nieśmiertelność Birdie. Zła wiadomość jest taka, że to nie są jedyni pretendenci do tytułu głównego bohatera i wybór jest istotnie trudny.

Mnogość postaci, pieczołowite przedstawienie ich historii, mnogość wątków może początkowo zniechęcić, ale z każdym kolejnym rozdziałem czytelnik docenia fakt, że właśnie dzięki tym historiom z różnych punktów widzenia, samodzielnie może dojść do prawdy i wyjaśnienia kim jest kobieta ze zdjęcia, które było w skórzanej torbie w archiwum. Jak łączy się z nią naszkicowany dom i jaką straszną historię skrywa ten budynek.

Przy lekturze tej książki, na początku niezbędne jest pełne skupienie. Mimo wszystko czyta się ją rewelacyjnie. Osobiście uważam, że każdy fan Zafona znajdzie w Córce zegarmistrza wspólny mianownik z Cieniem wiatru. Ten sam czar, podobne poczucie tajemnicy i oczekiwanie na wielką bombę. Lubię to napięcie, lubię odkrywanie odpowiedzi na szereg pytań, które rodzą się na początku lektury. To mój typ. Moja literatura. Cieszę się, że poznałyśmy się z panią Morton i jestem pewna, że to nie było nasze ostatnie spotkanie.