Uwaga, uwaga, mój pierwszy wpis z mojego nowiutkiego, pachnącego nowością komputera. Ekscytacja sięga zenitu!!! Z reguły bardzo boję sięgać po książki nagrodzone prestiżowymi nagrodami. Ale to było silniejsze ode mnie. Pamiętam, ze o Mayflower usłyszałam w TVNowskiej Xsięgarni. Jak więc miałam nie sięgnąć?

Filip Łobodziński i Agata Passent polecali tę książkę, jako niezwykłą podróż do początków Ameryki. Spodziewałam się jakiejś fabularnej opowieści z grubsza o tym, jak do brzegu kontynentu amerykańskiego przybił pierwszy statek z pielgrzymami, zakładając tym samym Nowa Anglię. Srogo się pomyliłam.

Autor zaserwował nam prawdziwą podróż w czasie. Jak niebywała musiała być jego praca, żeby z taka dokładnością i szczegółami móc przedstawić opuszczenie Anglii, czas w Holandii, poprzez podróż do Ameryki, „rozgoszczenie się” aż po krwawą wojnę z rdzennymi mieszkańcami kontynentu. Jak mała była moja wiedza na ten temat. Ile prawdy do mnie dotarło na kartach tej powieści. Jak ciekawie było „przeżyć” pierwsze Święto Dziękczynienia i poznać jego prawdziwą historię. Chylę czoła przed autorem. Rzetelna, jasno przedstawiona historia. Trudna, ale bez usprawiedliwiania, bez sympatyzowania z którąś ze stron.

Nie jest to książka na wieczorny relaks. Nie ta tematyka, nie ten język, nie ta półka. Ale takie mistrzostwo, że nie żałuję ani jednej strony, ani jednego dnia z tych siedmiu, które jej poświęciłam. Nagroda Pulitzera w pełni zasłużona. A ja mam ogromną satysfakcję, że dojrzałam do lektury książki z prestiżową nagrodą. Rzadko to piszę, ale ta książka jest cudowna. Polecam z całego serca.