Proszę Państwa. To musiało się stać. Prędzej, czy później po prostu musiałam przeczytać taką petardę. Ileż radości przyniosła mi ta lektura, zwłaszcza w komunikacji miejskiej. Te moherowe spojrzenia, pełne chęci mordu. Te zaaferowane nastolatki szepczące między sobą. Te panie po czterdziestce otwierające szeroko oczy i próbujące ukryć pąsy na twarzy. To wszystko było warte swojej ceny. Ile bym straciła, okładając tę książkę gazetą (oprócz utraty czci i honoru przez osądy, że czytam Grey’a, tfu, tfu, tfu). Kto by pomyślał, że w XXI wieku jeszcze ludzie potrafią tak reagować na tytuł „Seks, narkotyki i czekolada”.  A jednak.

Paul Martin popełnił wziął był pozycję, którą śmiało nazwać można kompendium hedonisty. Kompendium niepełne, bo z kompletnie niezrozumiałych dla mnie powodów zabrakło rozdziału o książkach, ale rozumiem, że oddał mi po prostu możliwość napisania oddzielnego traktatu o tym uzależnieniu. W tym miejscu muszę posypać głowę popiołem i zwrócić honor przyjaciółce mej Aleksandrze, która jest jedną z moich dealerek książkowych (widzicie!  książka to też narkotyk). Bardzo sceptycznie podeszłam do tej książki. Nie dlatego, że jeśli chodzi o przyjemności, to zdecydowanie wolę praktykę od teorii. Po prostu książki naukowe są dla mnie lepsze na sen niż (lokowanie produktu)  Melatonina. Ale przyjaciołom się ufa, toteż zrobiłam „uf, uf” i książkę zaczęłam. Po pierwszym rozdziale okazało się, że jednak raczej „uffff”, z ulgą stwierdziłam, że Martin ma dar pisania o faktach naukowych w sposób wciągający nawet dla laika. Z drugiej strony, kto jest laikiem jeśli chodzi o używki i przyjemności niech pierwszy rzuci kamieniem. Nope, nie poleciał żaden. Przecież już nawet dzieci uzależniają się od TV, komputera, słodyczy. Swoją drogą to zarazem smutne i ciekawe, bo ostatnio wspominałam z równie starym gościem, że jesteśmy ostatnią generacją, którą siłą matki ciągnęły do domu na kolację. No ale było przecież granie w gumę i badmintona, i berek, i państwa – miasta… Lata ’90 wracacie!!!  Wracając jednak do książki. Na ogromny plus zasługuje świetny zarys historyczny. Od razu człowiekowi robi się lepiej, jak dociera do niego, że wielcy władcy byli być może jeszcze bardziej ulegli pokusom niż on. Genialny rozdział o jedzeniu i czekoladzie, który poukładał mi wiele spraw w głowie (8. dzień bez słodyczy składających się w 101% z cukru – bijcie pokłony!). Niesamowicie ciekawe rozdziały o narkotykach i innych używkach chemicznych. Kurcze, zestawienia specyfików po szkodliwości naprawdę mogą zaskoczyć! Rozdziały o seksie natomiast są zdaje się najbardziej ponadczasowe.

Żeby była jasność, to nie jest książka krytykująca przyjemności. To pozycja, która stara się rozgryźć wszystkie problemy jakie niosą ze sobą sposoby zadawania sobie tychże przyjemności. Autor pokazuje nam plusy i minusy. Daje świetne odniesienia do traktowania używek przez różne religie, bada moralne strony hedonizmu. A wreszcie pokazuje, że wszystko jest dla ludzi, tylko do wszystkiego należy podchodzić z głową. Podczas lektury, w pewnym momencie dotarło do mnie, że często otwierałam szeroko oczy ze zdumienia. Robiłam to absolutnie bezwiednie i jest to idealny dowód na nietuzinkowość tej książki. Ciekawa jestem, czy zachęciłam Was do lektury… Nic to, idę teraz na codzienny kawałek prawdziwej czekolady (ponad 70% kakao!)…