Wczoraj obchodziliśmy Światowy Dzień Pierwszej Pomocy. Uznałam, że to doskonała okazja, żeby opowiedzieć o kursie pierwszej pomocy, który zza obiektywu miałam okazję oglądać w ubiegłą środę. Zapnijcie pasy!

Deszczowe, senne popołudnie. Dojeżdżamy do łódzkiego hotelu i po „dekoracjach” wiemy, że to bynajmniej nie będzie spokojny wyjazd. A to samochód leżący na dachu, a to namiot, z którego wydobywa się dym, płonący wrak, jęki, krzyki rozpaczy. Krajobraz po kataklizmie? Huragan Irma? Dziewczyna, której spadł cukier? Nic z tych rzeczy. Oto wyłaniają się z kłębów dymu oni – ratownicy medyczni. I już wiemy, że wszystko będzie dobrze.
Uczestnicy kursu zostali podzieleni na kilka grup i przydzieleni do każdego z przemiłych panów. Nie wiem, czy mogę tu napisać, że w tym momencie zabawa się skończyła, bo uczestnicy w dalszym ciągu wyglądali, jakby bawili się przednio, ale na pewno pojawiła się presja, żeby jak najlepiej zająć się rannymi. Pierwsze dwie grupy miały za zadanie wydostać poszkodowanych z płonącego pomieszczenia. Szybko na matach pojawiły się pierwsze ofiary. Nawiązanie kontaktu, sprawdzenie oddechu, opatrzenie ewentualnych ran. Wszystko pod obserwacją opiekuna, który w podsumowaniu bezlitośnie wytknął wszystkie błędy, ale też natychmiast dał wskazówki jak błędów tych nie popełniać, w jaki sposób szybko i skutecznie założyć opatrunek czy bez szkód dla ofiary ułożyć ją w pozycji bocznej ustalonej. Równolegle dwie inne grupy pobierały lekcje z masażu serca i sztucznego oddychania.


Bardzo spektakularnie wyglądała symulacja wypadku samochodowego. Samochód w wyniku nieznanego nam zdarzenia dachował. Jedna osoba została przygnieciona maską, druga woła o ratunek, zakleszczona w aucie. Szybkie zabezpieczenie miejsca wypadku (trójkąt odblaskowy zabezpieczyć powinien przed kolejnymi zderzeniami), wezwanie pogotowia i ratunek poszkodowanym. W tym zadaniu niezwykle ważne okazało się podzielenie obowiązków i zadań. „Ty dzwonisz, ty robisz masaż serca, ty zabezpieczasz urwany palec”. Oczywiście nie jest to tak, że przed podjęciem ratunku robimy zbiórkę i rozdzielamy zadania. W emocjach, pod presją czasu, grupa działa raczej automatycznie.
Zdecydowanie moim ulubionym „kącikiem” był ten z płonącym wrakiem, gdzie udzielano instruktażu obsługi gaśnicy i wysłuchać można było wielu cennych rad o tym, jak obchodzić się z pożarem. Przed przystąpieniem do gaszenia uczestnik wkładał strój ochronny, wstrząsał gaśnicę i…było po ogniu. 1:0 dla nas.

A na koniec, Drodzy Państwo, prawdziwa wisienka na torcie! Wszyscy uczestnicy mogli sprawdzić, czego się nauczyli w wielkim, improwizowanym wypadku. I to już naprawdę były fajerwerki. Zgiełk, zamęt, mnóstwo rannych i nasza cudowna, świeżo upieczona ekipa ratunkowa. Nie będę zdradzała szczegółów, bo popsułabym efekt zaskoczenia i niespodzianki, ale wrażenie było imponujące.

A piszę to wszystko, żeby pokazać, że w ciekawy sposób można nauczyć się czegoś, co, w razie wypadku uratuje komuś życie. Uważam, że to jeden z lepszych pomysłów na zorganizowanie wyjazdu integracyjnego. A już na pewno najbardziej pożyteczny. Pamiętajmy, że mamy obowiązek udzielić poszkodowanym pierwszej pomocy, a uczestnictwo w takim kursie (dużo ciekawszym niż siedzenie na nudnych wykładach) nauczy nas jak robić to świadomie. Z tego miejsca organizatorom dziękuję, przed instruktorami chylę czoła, pozorantów podziwiam za poświęcenie, a za uczestników trzymam kciuki, jednocześnie mając nadzieję, że zdobyta wiedza, mimo wszystko nie będzie im nigdy potrzebna w praktyce.