Przestrzegam Cię. Najgorzej to zacząć chorować. Chociaż nie. Najgorzej to dać się zdiagnozować. Potem to już równia pochyła. A kiedy słyszysz na koniec, że to nawet nie choroba, tylko „taki już Twój urok”, to nic, tylko uciekać! Nie uciekłam. Zostałam, wysłuchałam zaleceń i próbuję je wdrożyć.

Bardzo często miewam zawroty głowy. Niby nic takiego, z resztą przy mojej wadze wybitnie piórkowej, zawsze zrzucałam to na niedożywienie. Co oczywiście jest bujdą na resorach, bo kto mnie zna, ten wie, że moje wątłe ciałko łatwiej ubrać niż nakarmić. Jedzenie to jedno z moich ulubionych zajęć. Na szczęście gotowanie też. Tak czy inaczej, nie martwiłam się moimi odlotami, dopóki nie odleciałam na poważnie. Tak z odcięciem zasilania i po kilku chwilach z pytaniem „co się stało?”. Nie było zmiłuj, chodziłam po lekarzach jak od Annasza do Kaifasza. Grzecznie umawiałam wizyty do kolejnych specjalistów. Ba! Dałam sobie nawet upuścić jakąś niewyobrażalną dla mnie ilość krwi. A musisz wiedzieć, że tego nie cierpię. Trafiłam w końcu do kardiologa. Na szczęście niezwykle rzeczowego i skrupulatnego. Pani doktor zrobiła ze mną dokładny wywiad i podsumowała go mówiąc, że mam to samo co ona. Aha. Super. Nie wyglądała na umierającą, więc dodało mi to co nieco otuchy. Co to takiego? Omdlenia odruchowe.

Podobno jest to przypadłość dość częsta wśród młodych ludzi (ach, więc to TYLKO moja młodość!), zwłaszcza wśród niskociśnieniowców. Chodzi o to, że w obliczu bólu, strachu, lęku, stresu, zdenerwowania czyli raczej w chwilach, kiedy organizm powinien wytwarzać adrenalinę, u mnie następuje rozszerzenie naczyń krwionośnych i mamy gotowy bigos. Znaczy Wiśniewska leży. I nie ma na to wpływu. Żyć z tym można, na co miałam naoczny dowód. Samo omdlenie nie jest niebezpieczne. Jedynym niebezpieczeństwem jest możliwość urazu przy upadku.

Co zatem robić, skoro nie ma na to lekarstwa. Pani doktor z uśmiechem wytłumaczyła mi, że ma kilka sprawdzonych metod. Najbardziej podobało mi się zalecenie, żeby często… „skracać dystans między głową a kolanami”. Yhym. Da się zrobić. Do tego należy restrykcyjnie pilnować nawodnienia. Dwa litry jako absolutne minimum, choćby mi miało się uszami wylewać. Do pomocy kupiłam sobie butelkę z filtrem Dafi, ale więcej uwagi poświęcę jej w oddzielnym wpisie. Nawodnienie to nie wszystko. Fajnie byłoby, gdybym nie stała długo w jednej pozycji, na przykład w komunikacji miejskiej. Ciężko z tym będzie, boję się, że w końcu jakaś starsza pani poobkłada mnie parasolem, za to, że nie chcę ustąpić miejsca. A zwykle ustępuję! Kolejnym zaleceniem było ograniczenie nerwów i stresów. Buahaha i ha. To cały mój komentarz. I na koniec, jako wisienka na torcie… konieczność uprawiania sportu, który rozrusza serducho. Nie jest to w moim wypadku takie proste, bo troszkę ogranicza mnie astma. Odrzucałam kolejne propozycje. Biegi, pływanie, zumba. Niczego z tych rzeczy nie mogłam się podjąć. Dlatego poszłam do sklepu sportowego i, niewiele myśląc, kupiłam skakankę. Plan był taki, że zacznę od 10 minut, trzy razy w tygodniu. Pobożne życzenie. Po 5 minutach leżałam zlana potem na podłodze, przeświadczona, że właśnie kończę swój żywot. Na szczęście doszłam do siebie. Czego nie można powiedzieć o moich łydkach, w których zakwasy skutecznie zamieniają chodzenie w największe katusze. A niby rower wyrabia łydki… Niemniej jednak postanowiłam, że będę się trzymać tych 5 minut. Z resztą uważam, że to idealna zemsta na sąsiadacg z dołu, za te cotygodniowe imprezy.

Rozpisałam się jak oszalała, a tymczasem clou jest takie, że chciałam się zapytać, czy problem omdleń odruchowych jest Ci znany. Może Ty, albo ktoś z Twoich bliskich zmaga się z tą dolegliwością i możesz podzielić się radą, czy wskazówką. Chętnie poczytam jak to wygląda z innego punktu widzenia.